Jak Polonia Barcelonę wyeliminowała. W Polsce nie powtórzył tego nikt

Z WIKI
Przejdź do nawigacji Przejdź do wyszukiwania

autor: Kamil Czarzasty, współpraca Franciszek Rapacki, Łukasz Cegliński
artykuł zamieszczony pierwotnie w "Gazecie Stołecznej" 13.03.2015

W Barcelonie przezwyciężyli torsje po wizycie na corridzie w dniu meczu, w Warszawie nie przeszkodził im cyrk, który zajął halę. 55 lat temu koszykarze "Czarnych Koszul" dokonali rzeczy historycznej.

Drużyna Polonii przed rewanżowym meczem na AWF- Archiwum Witolda Jędrzejewskiego

13 marca 1960 roku Polonia w rewanżowym meczu ćwierćfinału Pucharu Europy pokonała w hali AWF Barcelonę 49:41 i wyeliminowała "Dumę Katalonii" z rozgrywek. Do dziś nie powtórzył tego żaden polski zespół, w żadnej dyscyplinie. Koszykarskie kluby z Polski z Barceloną spotkały się potem 16 razy i zawsze przegrywały. Najczęściej bardzo wysoko.

Awansując do półfinału Pucharu Europy Polonia - podobnie jak rok wcześniej Lech Poznań - osiągnęła największy sukces w polskiej koszykówce klubowej. Na przełomie lat 50. i 60. "Czarne Koszule" były czołową drużyną w kraju - w 1957 roku wywalczyli srebro, dwa lata później - jedyne w swojej historii mistrzostwo dające przepustkę do rywalizacji m.in. z Barceloną. Warto jednak dodać, że i Barcelona, i cała hiszpańska koszykówka, nie były wówczas tak silne, jak obecnie. W 1959 roku "Duma Katalonii" zdobyła swoje pierwsze złoto w lidze, a reprezentacja Hiszpanii regularnie w tamtych latach ustępowała Polsce na mistrzostwach Europy. A tytuł relacji z wygranej Polonii z Barceloną w "Przeglądzie Sportowym" zaczynał się od tego, że "Czarne Koszule" nie zachwyciły...

Trzy doby w pociągu

Ówczesną Polonię w większości tworzyli młodzi warszawiacy, którzy jako chłopcy na własne oczy widzieli tragedię Powstania Warszawskiego. Wielu reprezentowało społeczną elitę, część zdawała maturę w prestiżowych szkołach. Marcin Herbst (syn Stanisława, wybitnego varsavianisty), Witold Jędrzejewski i Andrzej Mateja - w I Liceum Ogólnokształcącym im. Bolesława Limanowskiego, w którym chodzili do klasy razem z późniejszym historykiem Andrzejem Paczkowskim, pisarzem Januszem Głowackim, czy krytykiem literackim Tomaszem Łubieńskim. Wacław Komala uczył się w liceum im. Stefana Batorego, Rajmund Wasielewski - im. Władysława IV, Witold Zagórski - im. Hugo Kołłątaja, zaś Bogdan Karbownicki i Janusz Klemczyński - im. Jana Zamoyskiego. Z drugiej strony gwiazdami drużyny byli przybysze spoza stolicy - wychowany w Jeleniej Górze Janusz Wichowski oraz ekspatriant z Kresów Jerzy Piskun.

Pierwsze mecze w Pucharze Europy, w którym w sezonie 1959/60 wystartowało 15 drużyn, poloniści rozegrali z najlepszym wówczas zespołem Finlandii, Pantterit Helsinki. Wygrali dwukrotnie - 88:84 w meczu wyjazdowym i 96:78 w rewanżu rozgrywanym w hali Gwardii. W ćwierćfinale "Czarne Koszule" trafiły na Barcelonę, pierwszy mecz miał się odbyć w Hiszpanii.

Zorganizowanie wyjazdu na drugi kraniec kontynentu było dużym wyzwaniem. Prasa spekulowała nawet o możliwości wycofania zespołu z rozgrywek, bo klub z Konwiktorskiej dysponował ograniczonymi środkami finansowymi. Ostatecznie wyjazd doszedł do skutku, a koszykarze Polonii - jak przystało na reprezentantów klubu "sponsorowanego" przez PKP - wybrali się do odległej o ponad 2 tysiące kilometrów Barcelony pociągami.

Z Warszawy wyruszyli we wtorek 16 lutego o godz. 19.40. Bez Herbsta, czołowego skrzydłowego, który musiał zostać w stolicy ze względu na egzamin na Politechnice. - Asystent zagroził, że zostanę skreślony z listy studentów, jeśli nie stawię się na egzamin. Wyjazd do Barcelony mnie ominął, ale później i tak mnie z tej listy skreślono - wspomina Herbst.

Podróż była długa. - Około 24 godzin jechaliśmy do Paryża. W stolicy Francji przesiedliśmy się do pociągu, który dowiózł nas do granicy francusko-hiszpańskiej. Tam czekała nas kolejna przesiadka. Wsiedliśmy do pociągu, który nie różnił się zbytnio od jeżdżących wówczas po Polsce składów podmiejskich - wzdłuż każdego wagonu biegł stopień z deski i do wszystkich przedziałów można było wejść drzwiami z dwóch stron - opowiada Janusz Klemczyński, koszykarz "Czarnych Koszul" w latach 1958-62. - W pewnym momencie zatrzymaliśmy się na szczycie góry, gdzie obok torów znajdował się blaszany pawilon. Siedział w nim odświętnie ubrany peon. Miał na głowie sombrero, które wypełniało niemal całe pomieszczenie - wspomina Klemczyński.

Prezenty od Kubali

Koszykarze Polonii w Barcelonie - od lewej Nowak, Komala, Mateja, Jędrzejewski- Zbiory Wacława Komali

Na miejsce koszykarze dotarli w piątek 19 lutego około godz. 14. Polonistów zadziwiła temperatura wynosząca około 20 stopni oraz zainteresowanie, jakie wzbudzili wśród Katalończyków. Koszykarzy z Warszawy przyjął mer miasta, przedstawiciele magistratu poczęstowali ich winem Malaga. - Przed nami na Półwyspie Iberyjskim nie grało wiele drużyn z bloku wschodniego. We frankistowskiej Hiszpanii byliśmy sporą atrakcją - wspomina Witold Jędrzejewski, grający w Polonii w latach 1958-64, brat znanego medioznawcy Stanisława Jędrzejewskiego, też niegdyś koszykarza Polonii).

Dla warszawiaków atrakcją była Barcelona. - Przed wyjazdem otrzymałem od znajomych artystów kontakt do pewnego Katalończyka imieniem Fabio, który wcześniej studiował na Akademii Sztuk Pięknych w Warszawie, świetnie mówił po polsku. Pełnił rolę przewodnika, oprowadzał nas po mieście, pokazywał nam różne bary i tawerny - opowiada Jędrzejewski, który z kolegami odwiedził m.in. replikę statku Kolumba, wystawę prezentującą różne style hiszpańskiej architektury czy zaledwie trzyletni wówczas stadion Camp Nou. Po zmierzchu poloniści regularnie wizytowali kluby rozrywkowe.

Jeszcze przed meczem zawodnicy Polonii spotkali się z graczami Barcelony. - Przyjęli nas bardzo serdecznie, wspólnie zjedliśmy kolację - opowiada Wacław Komala. Jednak szczególną opieką otoczył warszawiaków nie koszykarz, a piłkarz "Dumy Katalonii" - Ladislav Kubala. Urodzony w Budapeszcie, a pochodzący ze słowacko-polskiej rodziny gracz, już wtedy miał status legendy - w swojej karierze reprezentował aż trzy państwa (Czechosłowację, Węgry, Hiszpanię). Kubala, który oprócz gry w piłkę zajmował się prowadzeniem przedsiębiorstwa odzieżowego, podarował posiadającym dzieci polonistom paczki z ubrankami. Od przedstawicieli klubu warszawiacy otrzymali pamiątkowe popielniczki i po dwie butelki wermutu.

- Kilka dni po powrocie z Barcelony spróbowałem podarowanego wina u Janusza Wichowskiego. Smakowało obrzydliwie, jak lekarstwo. Swoje zostawiłem w lodówce, gdzie przeleżało kilkanaście lat i otworzyłem je dopiero na przyjęciu rodzinnym z okazji 18. urodzin syna. Było przepyszne - wspomina Komala.

Corrida przed meczem

Corrida, którą poloniści obejrzeli w Barcelonie - Archiwum Witolda Jędrzejewskiego

Na parkiet drużyny wyszły w niedzielę 21 lutego o godz. 21. Ale to nie pojedynek koszykarzy Barcelony i Polonii skupiał tego dnia największą uwagę mieszkańców miasta. Kilka godzin wcześniej na ulicach odbywała się corrida. Poloniści zostali na nią zaproszeni. - To było dla nas okropne przeżycie. Nie byliśmy przyzwyczajeni do tego, że szpadą zabija się zwierzę - mówi Witold Zagórski, ówczesny kapitan Polonii, później najlepszy trener w historii Polski. - Zastanawialiśmy się potem, czy nie była to zagrywka psychologiczna Katalończyków. Corrida zrobiła na nas ogromne wrażenie, w szatni połowa drużyny wymiotowała - dodaje Jędrzejewski.

Ale Polonii nie zdeprymował ani ten wstrząs, ani ośmiotysięczna publiczność i wszelaki rozmach w Palau des Esports de Barcelona. - Tumult był nieprawdopodobny. Fani wspierali swą drużynę przez cały mecz. Dopingiem kierowało dwóch zapiewajłów, którzy się zmieniali - przypomina atmosferę Klemczyński. - Kibice zachowywali się kulturalnie. Zdarzało się nawet, że brawami nagradzali nasze udane akcje - dodaje Jędrzejewski.

Większość graczy Polonii pierwszy raz rywalizowała w tak nowoczesnej hali i przy tak licznej widowni. W Polsce mecze rozgrywano najczęściej w małych, ciasnych salkach. - Hala w Barcelonie wyglądała niesamowicie. Parkiet był opuszczony w dół, trochę jak dno basenu, a otaczały go ogromne trybuny. Światła na widowni praktycznie nie było, skierowano je na plac gry - przywołuje wspomnienia Komala. - A my przyzwyczajeni byliśmy przecież do gry w ujeżdżalni Legii, halach targowych w Poznaniu i Lublinie, czy na glinianym klepisku w Ostrowie Wielkopolskim.

Po ośmiu minutach Polonia prowadziła różnicą dziewięciu punktów, po pierwszej połowie - 33:28, a na dwie minuty przed końcem meczu - aż 64:52. Znakomicie grał Wichowski, który zdobył w całym spotkaniu aż 36 punktów, co stanowiło ponad połowę dorobku zespołu. Ale poloniści na koniec opadli z sił, a Katalończycy niesieni głośnym dopingiem i dowodzeni przez Alfonso Martineza (28 punktów), zaczęli odrabiać straty. Całych im się nie udało, Polonia wygrała minimalnie, 65:64.

Pomimo porażki gospodarze zachowywali się wobec graczy Polonii przyjacielsko. - Po meczu razem poszliśmy do knajp, ale też na jakieś tańce, również z fordanserkami - odtwarza wieczór sprzed 55 lat Jędrzejewski.

Cyrk w hali Gwardii

Drużyna Barcelony przed meczem w hali AWF- Archiwum Witolda Jędrzejewskiego

W ciągu trzech tygodni dzielących oba spotkania poloniści rozegrali ostatnie mecze ligi sezonu 1959/60. "Czarnym Koszulom" przypadło w tabeli drugie miejsce, mistrzostwo Polski zdobyła Legia. O takiej kolejności zadecydował przede wszystkim mecz rozegrany 2 marca w hali "Zielonych Kanonierów" przy ul. 29 Listopada. Spotkanie było niezwykle wyrównane, jeszcze na 30 sekund przed końcem utrzymywał się rezultat remisowy. Dopiero celny rzut Ryszarda Żochowskiego przesądził o zwycięstwie legionistów 74:72.

Rewanż z Barceloną rozegrano 13 marca w hali AWF. Hala Gwardii, największa wówczas warszawska arena, w dniu meczu zajęta była przez... cyrk. Poloniści żałowali, bo obiekt na Bielanach nie cieszył się dobrą opinią zawodników. - Hala w środku była bardzo duża, przez co mało przyjazna do gry. Boisko otaczano za pomocą kotar - wspomina Herbst. - Za koszami pozostawało sporo przestrzeni, nie było wiadomo, gdzie się kończy parkiet. Grało się tam jakby w zawieszeniu. Na AWF-ie nie było też tylu miejsc dla kibiców, co w hali Gwardii. Wzdłuż parkietu znajdowały się dwa balkony.

Na mecz przeznaczono około dwóch tysięcy biletów, choć zapotrzebowanie było znacznie większe. Tym, którzy nie zdobyli wejściówki, na pocieszenie pozostała transmisja telewizyjna.

Gracze z Katalonii dotarli do Polski w towarzystwie kilkunastu kibiców, a warszawiacy zrewanżowali się zawodnikom Blaugrany za gościnę i oprowadzili ich po mieście. Katalończycy odwiedzili między innymi Starówkę oraz fabrykę Wedla (wówczas 22 Lipca). Jak donosił redaktor "Expressu Wieczornego", kierownikowi drużyny Barcelony Vedru Guimo szczególnie przypadła do gustu uroda warszawianek.

Impuls z Pruszkowa

Poloniści przystępowali do meczu jako faworyci i pod koniec pierwszej połowy prowadzili 22:10, ale goście nie poddali się. Po 20 minutach różnica wynosiła siedem punktów na korzyść Polonii, po przerwie Barcelona doprowadziła do remisu.

Przy stanie 31:30 dla warszawiaków trener Jerzy Groyecki przeprowadził być może kluczową zmianę. Parkiet opuścił Herbst, zastąpił go Tadeusz Bugaj. Obaj gracze Polonii byli jak ogień i woda, różnice między nimi wykraczały daleko poza sport. Pochodzący z inteligenckiej rodziny Herbst cechował się wielką kulturą osobistą, powszechnie wzbudzał sympatię. Grał subtelnie, z dużą elegancją. Wywodzący się z Pruszkowa Bugaj, który wówczas studiował prawo na Uniwersytecie Warszawskim, był wojownikiem, który do celu szedł po trupach. - Nie istniały dla niego stracone piłki. Także poza boiskiem Tadek cechował się obrotnością, czasem aż do przesady. Pamiętam, że kiedy Kubala rozdawał prezenty ojcom rodzin, Tadek zgłosił się po prezenty dla dwójki dzieci, chociaż był bezdzietnym kawalerem. Raczej nie zżył się z zespołem, zazwyczaj stał z boku - wspomina Komala.

- Ciekawy facet. Był niezwykle twardy, odczuwał potrzebę dominacji. Przy tym cechowała go inteligencja, później pełnił funkcję prokuratora w swoim rodzinnym mieście - dodaje Jędrzejewski. - Nie dało się jednak nie zauważyć pewnej różnicy między nim a pozostałymi zawodnikami. My w większości pochodziliśmy z Warszawy, a Bugaj, chłopak z Pruszkowa, aspirował do obecności w różnych środowiskach.

Zaraz po wejściu na parkiet Bugaj zdobył sześć punktów, dzięki czemu "Czarne Koszule" wyraźnie powiększyły prowadzenie. I nie oddali go już do końca meczu, zwyciężając 49:41. W ataku znów błyszczał Wichowski (18 punktów), wspierany przez Piskuna (12).

Dynamo za mocne

Pomimo zwycięstwa i wyeliminowania Barcelony, reakcje prasy były dość krytyczne. "Sport" pisał: "Mecz nie stał na najwyższym poziomie. Szczególnie raziła niecelność rzutów obu drużyn. Jego przebieg był jednak interesujący tak z uwagi na stawkę, jak niepewny przez niemal całą drugą połowę wynik."

- To rzeczywiście był beznadziejny mecz. Nie przywykliśmy do gry o tak wczesnej porze. Byliśmy niewyspani, mecz strasznie się ciągnął. Trenowaliśmy wieczorem, mecze grywaliśmy późnym popołudniem. A goście poprosili o rozegranie meczu wcześniej ze względu na połączenie lotnicze - opowiada Jędrzejewski.

W półfinale poloniści trafili na mistrza ZSRR - Dynamo Tbilisi. Do rywalizacji warszawiacy podeszli po trwającej miesiąc przerwie, po zakończeniu sezonu ligowego. Na Kaukaz "Czarne Koszule" doleciały samolotem Tu-104 z Moskwy, w Tbilisi, podobnie jak w Barcelonie, zostali przyjęci gościnnie, ale na boisku nie mieli szans. 13 kwietnia, mimo kolejnego dobrego meczu Wichowskiego (33 punkty), przegrali 88:65.

Do Warszawy Polonia wróciła pociągiem, rewanż rozegrano w przepełnionej sali przy Konwiktorskiej. "Czarne Koszule" walczyły do końca, z Pucharem Europy pożegnały się z godnością - przegrały tylko 61:64.

Świetny wynik w rozgrywkach nie poprawił jednak negatywnej oceny sezonu. Wicemistrzostwo Polski przyjęto z dużym rozczarowaniem. Potem Wichowski odszedł do Legii, kluby zmienili także Zagórski i Bugaj, mistrzowski skład się rozpadł, przez następne 55 lat "Czarne Koszule" zdobyły tylko trzy medale - srebrny w 1976 roku oraz brązowe w 2004 i 2005.

Ale wciąż nikt w Polsce poza nimi nie wyrzucił z pucharów słynnej Barcelony.